Gazeta Wyborcza - Świąteczna
9-10 VII 2005



Tak pięknie, że strach bierze



W 1960 ROKU WYJECHAŁ DO PARYŻA NA STYPENDIUM. CIĄGLE BYŁ NIEZADOWOLONY, ZNERWICOWANY. NAPISZE POTEM, ŻE PARYSKIE PRZEŻYCIA NIEJEDNEMU STARCZYŁYBY NA SAMOBÓJSTWO. CAŁE DNIE W BIBLIOTECE. PRZEDZIERANIE SIĘ PRZEZ HERMETYCZNE TEKSTY FILOZOFICZNE FRUSTROWAŁO GO. KINA NUDZIŁY. HAŁAS ZA OKNEM PRZYPRAWIAŁ O ZAWROTY GŁOWY. PORTRET ZMARŁEGO 20 LAT TEMU PISARZA ANDRZEJA KIJOWSKIEGO PRZEDSTAWIA

Katarzyna Wiśniewska


Schyłek lata, rok 1978 czy 1979. W Stawisku przyjęcie: rocznica ślubu Iwaszkiewiczów. Na tarasie - popijając, pojadając - kłębią się goście. Hanna Stankówna, aktorka, pamięta, że w gwarnym gąszczu poruszała się w towarzystwie Andrzeja Kijowskiego.

- Wędrowaliśmy po tarasie, po ogrodach. Dopadła nas Horzycowa, kompletna wariatka. Zaczęła mówić, że tu gdzieś są krasnoludki. Opowiadała o nich z takim przekonaniem, z tyloma detalami... Staliśmy jak wryci. Widzę kątem oka, że Andrzej słucha uważnie, z zainteresowaniem. Gdy odeszła, pomyślałam, że wybuchnie śmiechem. Ale nie. "Zobacz, mówi Andrzej, taka Horzycowa, ona widzi krasnoludki. A ja, kurwa, nigdy żadnego krasnoludka nie zobaczyłem i nie zobaczę!".

Ponoć największą jego bolączką była świadomość własnego racjonalizmu. Adam Hanuszkiewicz: - Zapytałem go raz: czy ciebie kiedykolwiek zaskoczyło to, co napisałeś? - Nigdy - odparł. - I to jest moje największe nieszczęście.

NA ROZKAZ NAJŚWIĘTSZEJ PANIENKI

W dzieciństwie miał wszelkie powody, by czuć się wyróżnionym. Wpisywanie się w rolę rodzinnego pupila sprawiało mu przyjemność, choć wymagało wyrzeczeń. Co dzień balansował między prawem, ulokowanym w krakowskim domu przy Karmelickiej 45, a czającym się poza murem bezprawiem. O prawie, wytyczonym przez higienę, decydowała matka. Pieczołowicie obmywała spirytusem nie tylko klamki, ale i ręce Andrzeja, gdy zetknęły się ze słodką watą na patyku, z sierścią konia, z dłońmi ciotek, wujów i kuzynek mieszkających na wyższych piętrach kamienicy.

On tę dziwaczną katharsis lubił. Kiedy paradował w nieskazitelnie białym ubranku po kocich łbach podwórca, trzymany za rączkę przez służącą Marynię, na okrytych warstewką błota Karmelickiej, Sobieskiego, Krowoderskiej bawił się jego brat Leszek (w „Dzienniku” Kijowski nada mu przezwisko „Smok”, choć nigdy tak na niego nie wołano) i nieco starsi kuzyni. Robili to, czego pod żadnym pozorem nie wolno było robić jemu - biegali po stajniach i wozowniach, chlapali się wodą z pompy. Do tego, co dla Andrzeja nietykalne, zaliczał się również stojący na podwórzu karawan: „Tu prawo higieny obejmowało wzrok. (...) Chodziło o to, abym sobie żałobnej parady nie upodobał, abym w pogrzeby się potem nie bawił”.

Wszystko dlatego, że kiedyś znalazł się o krok od śmierci. Chorował na cholerę, przeżył dzięki "cudowi". Gdy lekarze rozłożyli już ręce, zdesperowana matka uratowała go kieliszkiem koniaku. Podanym - jak twierdziła - na rozkaz Najświętszej Panienki. W ramach dziękczynienia mały Jędrek spędzał z matką długie godziny w kaplicy sióstr Felicjanek na Smoleńsku. W zamykanej ławeczce bawił się w latający pojazd, cierpliwie czekając, aż skończy modły.

Osobliwa dwójca, matka i syn, rozumiała się wówczas podskórnie. Tworzyli hermetyczny światek, obcy nawet dla najbliższych i dziwaczny. Ona budziła śmiech swoimi obsesjami, fobiami. Jego wyśmiewano, gdy bawił się, leżąc nieruchomo pod stołem, rysował bohomazy i tworzył niezrozumiałe słowa. Wybrany? Raczej naznaczony.

KLINY, SWORZNIE, MIMOŚRODY

Wojenny krajobraz był dla 11-latka raczej fascynujący niż przerażający. Wieczorami stawał w oknie, obserwując startujące ponad dachami messerschmitty. Leszek, wówczas 17-letni, poszedł do pracy. W 1941 r. dostał posadę w dawnym syndykacie spółek rolniczych, naprzeciw domu na Warszawskiej, gdzie osiedli po kolejnej przeprowadzce. Zarabiał 50 zł. W połączeniu z zarobkami ojca pozwalało to Kijowskim nie głodować.

Legitymacja Handelsschule für Knaben mit polnischen Unterrichtssprache chroniła Andrzeja przed nakazem pracy. Szkoła zwykle nie budzi entuzjazmu kilkunastoletnich chłopców. Wydaje się, że z Andrzejem było inaczej. "Księgowość", "biurowość" - do każdego przedmiotu zakładał osobny zeszyt. Prowadził je starannie, z zawziętością podkreślał definicje czerwonym tuszem. Kaligrafował, że "biurowość jest to nauka o organizacji i technice pracy w biurze", ale bardziej intrygowało go samo brzmienie obcych słów niż ich treść. Kliny, sworznie, mimośrody... Pisał egzotyczne nazwy wielkimi ozdobnymi literami.

Przed miastem odwróconym do góry nogami chronił się w kościołach. "Wciśnięty w tłum dewotek i zbzikowanych zelotów, gapiłem się w fiolety, w ornaty... w ten cały cyrk liturgiczny, który jedyny odprawiał się po krakowskich kościołach, i zdawało mi się, byłem pewny, że to ja jestem blisko centrum". Dewocja urastała do rangi antyhistorii. Mieszkanie z wygaszonymi po zmroku światłami równie dobrze jak kościół nadawało się do odprawiania nabożeństw. Puderniczka matki zmieniała się w cyborium - naczynie liturgiczne. Błogosławił sufit, żeby nie spadł na głowę, i za jednym zamachem niebo, z którego można się było spodziewać niebezpieczeństwa. Kiedy dowiedział się, że kopalnie w Katowicach mają być wysadzone w powietrze, robił znak krzyża nad podłogą.

Pod koniec wojny, gdy wyrósł z dziecinnych zaklęć, zaczęła mu przeszkadzać pasywność, własna nieprzydatność. W tajemnicy przed rodziną chodził do sąsiadów na spotkania komórki AK. Nie przydzielano mu odpowiedzialnych zadań - prawdopodobnie był gońcem.

PISZE, JAKBY SIUSIAŁ CHODZĄC

Rok 1948. Pomiędzy rzędami ławek przechadza się Kazimierz Wyka - 38-letni profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, przewodniczący komisji egzaminacyjnej. Onieśmielonym maturzystom wydawał się dość opryskliwy. - Panie profesorze, czy prace należy podpisać? - padło z sali. - Uważam to za samoistny sprawdzian inteligencji.

Wśród kandydatów na polonistykę znalazł się Kijowski. Trafił potem do grupy seminaryjnej Wyki dobranej wedle szczególnych kryteriów - "jak drużyna piłki nożnej".

Elitarne seminaria okazały się nudne. Młody profesor miał kłopoty z utrzymaniem w ryzach swoich studentów, których ulubioną rozrywką było małpowanie jego nosowej czkawki. Wyce zależało na wyłowieniu z grupy indywidualności. Gdy je znalazł, poświęcał im całą uwagę. Jan Błoński, Ludwik Flaszen, Konstanty Puzyna i Andrzej Kijowski - słynna "czwórka", krakowska szkoła krytyków.

Wyka od razu zaangażował ich do pisania. Pierwszy był Puzyna, na którego spoglądali z respektem, bo drukować zaczął jeszcze w gimnazjum. Od Wyki dostał polecenie omówienia dla "Twórczości" całego sezonu teatralnego. Za jego pieniądze objechał Polskę, oglądał przedstawienia, pisał recenzje. Jak relacjonuje Kijowski, profesor miał z tego faktu niemałą uciechę: "Pytają mnie, skąd ja takiego recenzenta wziąłem, a ja na to: pokazałbym wam tego recenzenta... Chodziło o to, że Puzyna wyglądał wtedy na 15 lat". 17-letni Błoński też wkrótce ujrzał w druku swój tekst - recenzję tomików Witolda Wirpszy i Tadeusza Kubiaka.

Kijowski debiutował w 1950 r. w dziale krytycznym „Wsi”, czyli u „Marysiek” - Marii Janion i Marii Żmigrodzkiej. „Zanadto wyczycie, kolego - pisała do niego wkrótce potem Żmigrodzka - wszyscy w Krakowie wyczycie”. „Oczywiście, żeśmy wyczyli - przyzna sam w „Kronikach Dedala” - podrabianie jego nieprawdopodobnych kulfonów. Potem jego myślowych łamańców i metafor. Wreszcie stylu”.

Wyka szukał krytyków, nie pisarzy. Ci, jak mówił, stwarzają się sami, krytyk zaś jest kreacją zbiorową. Po wojnie dobra krytyka to towar deficytowy. W 1946 r. pisał rozgoryczony: "Rozdeptane zostały jakieś zarodki krytyki, jakieś korzonki wiodące od twórczości bezpośredniej do jej przetworzenia krytycznego. Zarodki, korzonki, potrzeba krytyki, nazwijcie to jak wolicie. Nic nie wschodzi". Powtarzał: oddam kilo krytyki za gram dobrej krytyki.

Końcówka lat 40. Represje i lęk przed donosami były wtedy na porządku dziennym. To sprawiło, że starsze pokolenie usunęło się w cień. Debiutanci - zarówno ci zdolni, jak i całkiem marni - mieli otwarte pole. Być może szkoła Wyki nie mogłaby zaistnieć w innych okolicznościach. Krytyk Tomasz Burek zauważa, że wśród literackich nowicjuszy uczniowie Wyki wyróżniali się tym, że nie ulegli do końca naciskom propagandy. Żyli w pewnej schizofrenii - korzystając z inspiracji marksistowskich, nieraz szafując ogólnikami, zagłębiali się jednocześnie w Witkacego i Gombrowicza.

Młody profesor nie oszczędzał swojej "czwórki", choć pokładał w niej nadzieje na odrodzenie krytyki literackiej. O Kijowskim, już wówczas cenionym w środowisku pisarzy, powiedział: "On tak pisze, jakby siusiał chodząc...". Gdy jednak ktoś powiedział mu, że Kijowski pisze powieść do szuflady, natychmiast poprosił o rękopis. Zwrócił go po paru dniach. Na marginesach zamiast uwag były sporadyczne literki "nb" - notabene. Przy wszystkich zdaniach, które się udały.

Kijowskiemu szybko przestała wystarczać kariera krytyka. Na trzecim roku studiów napisał powieść - referat z nocnego podglądania miasta, trochę w stylu Kafki, trochę Schulza. Książka, która nigdy nie ujrzała światła dziennego, często zmieniała tytuł i przesłanie - z paraboli politycznej w religijną.

Czy to jest powieść, którą do oceny otrzymał Wyka? Nie udało się tego ustalić. Jako prozaik debiutował w 1952 r. w "Przekroju" powieścią historyczną w odcinkach "Historia Towarzystwa Akcyjnego Budowy Maszyn" pisaną wspólnie z Andrzejem Wróblewskim.

BRZĘCZY NACZYNIE, NIENAWIDZĘ

Kazimierę Adamską poznał w Orlej w Zakopanem. Oboje uciekli tam w 1953 r. przed pochodem 1-majowym. Po południu w jadalni Kazimiera demonstrowała kilku młodym pensjonariuszkom kroki taneczne. Wtedy wszedł Andrzej. Obraz tańczącej Kazi - uosobienie kobiecości - zapisał wiele lat później w "Dziennikach". Spotykali się przy posiłkach. Potem doszły spacery Doliną Kościeliską. Wymienili adresy. Przed wyjazdem zapytał, czy może przypadkiem będzie tu w czerwcu w Boże Ciało.

Była, wcale nie przypadkiem. Już po czterech dniach powiedziała sobie: ten albo żaden. Po niecałych czterech miesiącach korespondencyjnego narzeczeństwa byli małżeństwem. Oświadczyny odbyły się również na piśmie. Ksiądz, który miał udzielać ślubu, domagał się zdjęcia przyszłego małżonka, bo nie bardzo w to wszystko wierzył.

Zamieszkali w Krakowie, na Warszawskiej, razem z bratem Leszkiem i jego żoną. Jedną z przyczyn, dla których Kazimiera Kijowska przeprowadziła się do Krakowa, były regularne libacje w Związku Literatów na Krupniczej.

Żona zdejmie z głowy Andrzeja ciężar troski o sprawy przyziemne. Będzie decydować o wydatkach i czasie wolnym. On protestował tylko wtedy, gdy robiła mu porządek na biurku. O wielu sprawach dowiadywał się po fakcie. Być może tego właśnie potrzebował. Mógł zajmować się tylko pisaniem, którego zresztą - co często deklarował - nienawidził. Zdawał się tych udogodnień nie doceniać, nie należał do entuzjastów życia rodzinnego. Żona i urodzony w rok po ślubie syn działali mu na nerwy. Emocje wyładowywał, zapisując całe strony w swoich kołonotatnikach. Potrafił w listach zwracać się do bliskich w najczulszych słowach, by następnego dnia pisać w dzienniku, że ich nie znosi, że pomylił się, że miłość można sobie wymyślić, nakazać.

Chwilami traktował rodzinę jako rodzaj bicza, którym dążący do świętości mnich powinien codziennie smagać swój kark. Składał sobie przyrzeczenia: „Nie będę płakał. Nie ucieknę. Krzyczeć mi się chce. Potępienie. Tak właśnie odbierzemy karę za grzech fałszywego wyboru, miłości skłamanej, za »tak « wymuszone, za sprzeniewierzenie się wolności. W kuchni brzęczy naczynie, nienawidzę. Siądę do obiadu, którego nienawidzę, z uśmiechem miłości. Kłamstwo jest świętością. Świętość jest grzechem śmiertelnym przeciwko sobie”.

KOLEGO KIJOWSKI, POSZUKAJCIE SOBIE WROGÓW

W krakowskim "Życiu Literackim" pisywał fabularyzowane socrealistyczne reportaże, przeważnie o tematyce wiejskiej. Na tychże łamach skrytykował nowelę Stefana Kisielewskiego. W odpowiedzi na jego zarzut o nieuczciwość zażartował, że wobec wrogów klasowych można stosować wszystkie chwyty. Bez zastanowienia podpisał rezolucję ZLP potępiającą księży krakowskiej kurii metropolitalnej oskarżonych o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego. Wśród nich było kilku jego dobrych znajomych. "Czy byłem tak perwersyjnym, czy tak nisko ceniłem swoje nazwisko, a tak wysoko posadę i zaszczyt podpisywania jakichkolwiek dokumentów publicznych?" - rozliczał siebie kilkanaście lat później.

Pierwsze podmuchy odwilży. W 1954 r. światło dzienne ujrzało wiele nieakceptowanych dotąd utworów. Prasa literacka zaczęła - ostrożnie - informować o życiu kulturalnym na Zachodzie. Jan Józef Szczepański wspomina w „Kadencji”: „W oczach więdła »literatura produkcyjna «, znikały ze szpalt i witryn księgarskich nazwiska Hamerów i Wilczków, zaś w utworach ich zdolniejszych towarzyszy spod znaku socrealizmu pojawiały się zastanawiające półtony i dwuznaczności”.

Tom opowiadań Kijowskiego „Diabeł, anioł i chłop” - chropowaty jeszcze i nieco naiwny - ukazał się w 1955 r. Z recenzji w „Życiu Literackim”: „Kolego Kijowski, poszukajcie sobie wrogów, bo wasza moralna pasja ich niesłychanie potrzebuje”. Uwagi w prasie, w większości niepochlebne, irytowały go: „Drażni mnie w tym wszystkim ta wyższość, ten ton doświadczonego twórcy, z jaką pyzaty autor »Węgla « i »Spraw Szymka Bielasa « [Aleksander Ścibor-Rylski - K.W.] poucza mnie o wyższych treściach literatury”. Nie przeszkadzało mu to wcale, by sam uważał swą książkę za słabą, napisaną nie tyle dla korzyści materialnych, ile dla chwili spełnienia na widok własnego nazwiska na „pakiecie zadrukowanych kartek”. Czuł się upokorzony tymi - jak pisał - „wydumanymi historyjkami”.

I w nim dojrzewało przekonanie o konieczności zwrotu w literaturze. Odwilż przyniosła Kijowskiemu rozczarowanie zarówno twórczością okupacyjną, jak i socrealistyczną. Na tej fali powstaje pierwszy tom esejów "Różowe i czarne", a w nim tekst-manifest "Smutne dziecko, czyli o literaturze współczesnej". Pokpiwa tam ze zbiorowej hipnozy, z łatwości, z jaką pisarze dali się wtłoczyć w ramy pisaniny produkcyjnej: "Czy ów mus, który wołał pisarzy do ulegania schematycznemu reżimowi, i który skłaniał ideologów do jego utwierdzania, był natury obiektywnej czy subiektywnej? Kto przygrywał tym hipnotycznym pląsom - co to za Chochoł prowadził ów bal, którego nikt nie aprobował i w którym wszyscy brali udział?".

Odwilż z kolei przysporzyła literaturze nowych problemów. Złych książek już nie ma, ale ich miejsca wcale nie wypełniły dobre. Dlaczego? Ponieważ pisarze, miast tworzyć, zajęli się wygłaszaniem odwilżowych wypowiedzi. Gdy świat się cieszy, literatura milczy niczym "wrażliwe dziecko", które "utraciło wiarę w bociana".

FELIETON? NIE PRZYNIOSĘ NIC

Po przeprowadzce do Warszawy i trwającej trzy lata nielubianej pracy redaktora PIW trafił do "Twórczości". Objął dział krytyki. Do jego obowiązków należało systematyczne zamawianie recenzji. Krytyk Henryk Bereza współpracował wtedy z miesięcznikiem i przyglądał się tym poczynaniom bez przekonania: - Andrzej nie miał serca do nowej literatury. Dział recenzji za jego szefowania mocno podupadł. Jemu nie chciało się zamawiać recenzji u profesjonalnych krytyków. Więc recenzje przychodziły do niego... Przynosili je najczęściej debiutanci, co było dość kompromitujące. Powiedzmy sobie szczerze, Andrzej nie znał się na tym, bo nie to go interesowało. On czytał książki, dopóki sam pisał recenzje, potem wypadł z kursu. Za czasów Iwaszkiewicza odbywały się kolegia redakcyjne. To wtedy Andrzej był w swoim żywiole. Prezentował rozmaite koncepcje teoretyczne, literacko-filozofujące. Wymyślał je sam i bronił. Ale to wszystko było bardziej do realizowania w eseistyce niż krytyce.

Krytyk Helena Zaworska: - Zanim przyszłam do "Twórczości" na stałe, podrzucałam teksty do działu krytyki. Kijowski przepraszał mnie kiedyś bardzo za bałagan na biurku, po czym dorzucił: "Pani nie ma pojęcia, jak mnie to nudzi... Prowadzenie tego działu to coś strasznego".

Iloma schematami nigdy nienapisanych powieści i dramatów zapełniał kolejne strony notatnika? Rajmund Kalicki, redaktor "Twórczości": - Kijowski przyszedł raz do redakcji, a tu od drzwi pytają go o jakiś felieton. On na to: "Nie przyniosę nic. Zauważyłem, że rozmieniam się na drobne". Zastanawiam się nieraz: może on naprawdę był stworzony, żeby robić coś innego, zamiast rozdrabniać się w codzienności?

W 1966 r. Kijowski uwolnił się od przykrej konieczności interesowania się "bieżącą" literaturą, proponując na swego zastępcę Henryka Berezę. Sam objął dział eseistyki.

Kalicki bez Kijowskiego nie wyobraża sobie "Twórczości". - Miał wstręt do banału, konwencjonalnych rozmówek. Pochwalił mnie raz za jakieś materiały, które sprowadziłem z Buenos Aires. "Kosztowało mnie to 50 dolarów" - odrzekłem. On na to: "Bałem się, że pan powie: kosztowało mnie to wiele trudu".

Pewnego dnia któryś z redaktorów pochwalił się nową koszulą kupioną na bazarze. Uszczęśliwiony niewiarygodnie tanim nabytkiem pokazywał ją wszystkim dokoła. Po jego wyjściu Kijowski uśmiechnął się lekko i powiedział: "Nowy Cynjan". Po swojemu. Powściągliwie, ale zabójczo. Cynjan wsławił się tym, że za 45 zł sprzedał kolumnę Zygmunta przybyszowi z prowincji.

KAZNODZIEJA I AKTOR

- Jaki był mój ojciec? - Andrzej Tadeusz Kijowski niedługo zastanawia się nad odpowiedzią: - Ojciec był księdzem, któremu przytrafiła się rodzina. Kompletnie nie umiał sobie z nią poradzić. Nie nauczył mnie strzelać z łuku ani reperować samochodu.

Zapamiętał ojca-wykładowcę, ojca-kaznodzieję. Kazania były trzy.

Pierwsze usłyszał, gdy mieszkali przy Armii Ludowej. To teren dziecinnych spacerów z ojcem. Podczas tych spacerów Andrzej Kijowski, mieszczanin, próbował odczytywać smętną Warszawę. Oczywiście, literaturą - Wyspiańskim, Prusem, Mochnackim. Spacerowali po Agrykoli, więc kazanie dotyczyło powstania listopadowego. Uprawiali coś w rodzaju gry terenowej - schodzili Agrykolą w dół, w stronę pomnika Sobieskiego. Zaczynał opowieść. Pokazywał dokładnie tę dziurę i opowiadał, jak podchorążowie spotkali się pod pomnikiem, jak płonął browar na Solcu, jak potem biegli.... Oni też wtedy biegli, aż pod Belweder.

Druga bajka była o Chrystusie. Ojciec po prostu opowiadał mu Pismo Święte. Pewnie starał się robić to tak jak młody ksiądz Wojtyła, którego słuchał w Krakowie, gdy stracił wiarę. Zwracał uwagę na konstrukcję postaci, na jej historyczność, zaznaczał, co u św. Marka, a co u Jana. A co to jest, tatusiu, Apokalipsa? On wyjaśniał, tłumaczył.

Trzecie kazanie? To już trochę później. O Gombrowiczu.

W audycji radiowej, na poły biograficznym "Notatniku ze współczesności", Kijowski przyznaje: "Ja tego instynktu nie miałem nigdy i nie mam; w tym młodym człowieku, który czasem przychodzi, z którym czasem lubię rozmawiać, którego bardzo lubię, najbardziej mi przeszkadza to, że jest moim synem".

- W tym wszystkim był pewien chłód - mówi Andrzej Tadeusz. - Bo on by z panią rozmawiał tak samo jak rozmawiał ze mną. Pani myśli, że te spacery to jego pomysł? Skąd. Szedł, ponieważ żona zrzuciła mu na głowę obowiązek, żeby zawsze przed obiadem coś wyprowadzić na spacer. No to psa na smycz, na dole można spuścić. Dziecka spuścić ze smyczy się nie dało - to chociaż gimnastykował własny umysł. Czy własną wiarę, nie wiem.

W bajkach-kazaniach opowiadanych synowi odzywał się też Kijowski-aktor. W jego zachowaniu, chwilami nazbyt żywej gestykulacji, był zawsze element gry. Zawsze mówił szybko, jakby koniecznie chciał wypowiedzieć od razu całą myśl. - Miał skłonność do aktorskiego przerysowywania sytuacji. Trzeba było go znać, żeby wiedzieć, że nie wszystko, co mówi, należy brać na serio, że to czasem takie zagranie pewnego nastroju.

Kijowski-aktor miał jedno marzenie. Andrzej Tadeusz: - Ojciec powiedział kiedyś, że są dwa tytuły, dla których warto żyć: Ojciec Święty i dyrektor Teatru Słowackiego.

Tym drugim dane mu było cieszyć się przez kilka miesięcy.

NIGDY NIE WIEDZIELI, Z CZYM WYSKOCZY

Z "Dziennika", marzec 1958 r.: "Zacząłem pisać powieść. Po raz dziesiąty. Tym razem zacząłem od tego, co najgorsze".

"Oskarżony" ukazał się w 1959 r. Bohaterowie: urzędnik w średnim wieku i jego żona lekomanka. Każdy dzień wygląda tak samo. Kupowanie proszków uśmierzających - w coraz większych ilościach. Ukrywanie choroby przed sąsiadami, może i chęć zbagatelizowania jej we własnych oczach. Ona oskarża wszystkich dokoła, że ją dręczą. On próbuje rozluźnić zaciskającą się na jego szyi pętlę, więc spotyka się z koleżanką z biura. Trwa to latami. W końcu żona nie wytrzymuje kolejnej dawki pigułek. Samobójstwo? Urzędnik walczy z wyrzutami sumienia. Słyszy od spowiednika: "Ważne tylko, czy pan ją kochał. Jeśli ta miłość była zła i zbrodnicza, niemądra czy chora, jeśli była zbyt uboga i zabrakło jej panu w decydującym momencie - nie będzie pan za to odpowiadał. Bóg bierze odpowiedzialność za nędzę ludzką. Żąda tylko miłości i człowiekowi pozostawia jej wybór".

To o jego rodzicach. O matce, która skarżyła się na świdrujące bóle głowy, która po wojnie nie mogła funkcjonować bez proszków. Leki dostarczał ojciec. O śmierć matki Andrzej oskarżał na przemian siebie i jego. Swoją powieść nazwał zamaskowanym przyznaniem się do zbrodni. Śmierć matki uwierała go, była stałym elementem jego niekończących się udręk.

W 1960 r. Kijowski wyjeżdża do Paryża na stypendium Fundacji Forda. Tam też jest ciągle niezadowolony, znerwicowany. Napisze potem, że paryskie przeżycia niejednemu starczyłyby na samobójstwo. Notatki opatrzy dopiskiem "Paryż". Czasami zamiast nazwy miasta widnieje "Dno". Albo "Czyściec".

Całe dnie w bibliotece. Postanowił nauczyć się współczesnej filozofii. Przedzieranie się przez hermetyczne teksty frustrowało go. Kina nudziły. Hałas za oknem przyprawiał o zawroty głowy. Owocem pobytu, dobitniejszym może niż książka "Sezon w Paryżu", był esej z 1969 r. "Grymas Baudelaire'a". Pisał w nim o "darze okropnym" - darze rozumienia wszystkiego, porażającej inteligencji potrafiącej przeniknąć każde zdarzenie i cudzą myśl. Ze zrozumienia absolutnego rodzi się grymas goryczy. Grymas Kijowskiego? Bez wątpienia utożsamiał się z Baudelaire'em, nazywając siebie dandysem, który ani na moment nie może przestać być wzniosłym, który musi "żyć i spać przed lustrem".

Miał w sobie dandysowską kapryśność - twierdzą znajomi. Nigdy nie wiedzieli, z czym wyskoczy.

Jacek Bocheński: - Moją powieść "Tabu" drukował w latach 60. miesięcznik z Czechosłowacji. Poprosili mnie, żeby ktoś napisał wstęp - kto to ten Bocheński i tym podobne. Sprawa dość pilna, potrzebowali tego do najbliższego numeru. Zacząłem szukać autora, a przyjaźniłem się już z Andrzejem. Od razu zgodził się napisać. Gdy to zobaczyłem - zgroza. To nie był informacyjny wstęp, lecz paszkwil pełen złośliwości, niezrozumiałych dla obcego czytelnika żartów ze mnie. Pamiętam główną tezę: Bocheński to autor, który jest zawsze tam, gdzie jest najgęściej. Powiedziałem Andrzejowi, że jest mi strasznie przykro, ale nie do końca o to chodziło... On się strasznie zdziwił! Udawał? Może i tak. Trudno go było rozgryźć.

Bywało i bardziej dramatycznie. Stefan Bratkowski opowiada, jak kaprys Kijowskiego skazał na emigrację Leopolda Tyrmanda. - Powodzenie "Złego" zaspokoiło próżność Poldka, książka była rozchwytywana. Wiem, że Tyrmand wiązał z nią nadzieje na uznanie świata literatury wysokiej. Ale miał i wcześniejsze produkcje wysokiej klasy, czego Andrzej chyba w ogóle nie znał. A po "Złym" napisał świetny felieton. Niestety, miażdżący. Kończył się słowami: "Tak, Leopold Tyrmand jest wielkim pisarzem. Dla gówniarzy". Jakiś czas później spotkałem Poldka całkiem podłamanego. Oznajmił, że wyjeżdża na Zachód. "Na długo?" - pytam. "Na zawsze". Miał ze sobą ten "Przegląd Kulturalny". "Panie Stefanie, niech pan przeczyta - mówi. - Dla mnie tu nie ma miejsca". Czy to był jedyny bodziec do wyjazdu, przesądzić nie można, ale on niesłychanie to przeżył. Gdy po latach opowiedziałem o tym Andrzejowi, on z kolei odczuł to boleśnie. Faktem jest, że jego precyzja sądów bywała bardzo okrutna.

"Dziecko przez ptaka przyniesione" - oniryczna wędrówka po domu z czasów dzieciństwa - ukazało się w "Twórczości" w 1966 r. Kijowski śledził wszystkie recenzje. Półżartem, zza którego przebijała duma, raportował w "Dzienniku": "Dotąd hołd złożyły mi następujące osoby (...): Błoński Jan, Turowicz Jerzy, Wyka Kazimierz, Lem Stanisław, Szczepański Jan Józef, Wierzyński Kazimierz...". Niedługo potem uznał książkę za bezwartościową, napisaną dla pieniędzy, głupią.

- On miał kompleks niespełnionego pisarza - mówi Bratkowski. - Po "Dziecku..." powiedział: "Ja wiem, że napisałem bardzo średnią książkę". Zaprotestowałem: "Andrzej, nie autor jest od tego, żeby oceniać. Poza tym to, co tobie wydaje się średnie, może urosnąć do rzeczy na ogromną miarę". Sam wtedy nie miałem melodii do czytania prozy, co Andrzej skwitował: -"Widzisz, nawet ty tego nie przeczytałeś..."

Aktorka Zofia Kucówna: - Sądzę, że Kijowski z domu wyniósł tę oschłość. To odbijało się na jego twórczości i na stosunkach z ludźmi. Bywał cudny, rozbawiony, pełen wdzięku, ale wszystko to robił jakby pod kontrolą. Wydaje mi się, że nigdy nie pozwolił sobie na szaleństwo w zabawie, w towarzyskim dokazywaniu. Robił na mnie wrażenie człowieka zdyscyplinowanego, mocno trzymającego w swoich rękach lejce.

Kijowskiego "Notatnik ze współczesności": "Nie miałem natury ani bujnej, ani wrażliwej i żadnego ujścia nie szukałem. Byłem i jestem człowiek suchy, kalkulujący, podpatrujący innych i szukający właściwych wzorów do naśladowania".

NIESFORNY, ZDYSCYPLINOWANY JAK ŻOŁNIERZ.

Fascynował go Mochnacki. Nosił się z myślą o napisaniu jego monografii. Powstał esej. A także "Wieczór listopadowy" - książka uważana przez wielu za największe dokonanie Kijowskiego. Drukowana w odcinkach na łamach "Radaru" w latach 1966-68 miała służyć jako podręcznik historii dla młodzieży. Być może pierwowzoru należy szukać w opowieściach snutych podczas spaceru z synem na Agrykoli.

W "Wieczorze..." Mochnacki otrzymał swoje miejsce. Tomasz Burek widzi źródła tej fascynacji "cynikiem wolności" w podziwie dla ruchliwości intelektu, dla umysłowości, która - niewolna od ryzykownych pomysłów - stanowiła "streszczenie romantyzmu". Jak mówił Kijowski w jednym z wywiadów, frapowała go u Mochnackiego "świadomość świąteczna. Świadomość uczestniczenia w święcie, świadomość, która wyzwalała maksimum energii, patosu, odwagi i wielkości".

Ale i tym potrafił się znudzić. Admirację łatwo przemieniał w grymas. Pisarz Andrzej Braun: - Mówię mu raz: "Ale sobie postać wynalazłeś". On na to, skrzywiony, a jakże, odpowiada: "Mochnacki? Nie będę nic więcej o nim pisał. Mochnacki jest jak Putrament".

Jacek Bocheński nazywa go pisarzem-patriotą. Patriotyzm był dla niego kategorią decydującą o przyzwoitości - bardziej zachowaniem niż postawą. Zaangażowanie w działalność polityczną - coraz bardziej intensywne - pokazuje ewolucję Kijowskiego od pisarza samotnika do tego, który staje się „jednym z tłumu”. Z misterną dokładnością relacjonuje w „Dziennikach” proces satyryka Janusza Szpotańskiego w 1968 r., który obserwował na życzenie oskarżonego Jest też autorem rezolucji ZLP żądającej przywrócenia na scenę „Dziadów”.

Nigdy jednak nie wyzbył się podejrzliwości wobec akcji czy gestów powszechnie aprobowanych. W 1966 r. Leszek Kołakowski skrytykował dziesięć lat Polski popaździernikowej - po czym wykluczono go z PZPR. W jego obronie wystąpili pisarze należący do partii. W liście do KC sprzeciwili się antyinteligenckiej polityce władz. Kijowski spoglądał na "odnowę rewizjonistyczną" nieufnie. W "Dziennikach" pisał: "Dlaczego nie protestują przeciwko przetrzymywaniu ich przez długie nocne godziny w korytarzach KC, które sami swoją uległością pozwolili zmienić w biuro śledcze? Dlaczego nie porozumieli się przedtem i nie zażądali rozmowy wspólnej? Nie ufają sobie nawzajem, czy tak się boją oskarżenia o frakcyjność? Dlaczego w końcu nie występują z partii?".

Był sam, chciał być sam. Nie szukał odskoczni od środowiska laickiego w kręgach katolickich. Dopiero w 1970 r. związał się bliżej z "Tygodnikiem Powszechnym", gdzie zaczął pisywać felietony na prośbę Jerzego Turowicza.

Nie przestaje szamotać się między swoją osobnością a rodzącą się wspólnotą, do której usilnie go zapraszano. W sierpniu 1980 r. odmówił wyjazdu do Gdańska jako doradca strajkujących stoczniowców. Pojechał do Szczecina. W "Dziennikach" napisze: "Nie znalazłem się w Gdańsku, bo uznałem siebie za człowieka nie aż tak politycznego. Ale potem znalazłem się w Szczecinie, bo pomijając to, że mnie o to poproszono, nie miałem żadnej innej drogi uczestnictwa. Chwyciłem się tej, jaką mi ofiarowano - wbrew sobie".

Przez całe lata udział w życiu publicznym ograniczał do podpisywania podsuwanych mu listów i deklaracji. Do Komitetu Obrony Robotników przystąpić nie chciał. W 1976 r. zaangażował się w działalność Polskiego Porozumienia Niepodległościowego. Pisał opracowania publicystyczne m.in. z Jackiem Woźniakowskim i Tadeuszem Mazowieckim. Studyjny charakter organizacji najwyraźniej przypadł mu do gustu, podobnie jak powstałe dwa lata później niezależne Towarzystwo Kursów Naukowych, organizujące wykłady i seminaria w prywatnych mieszkaniach.

Swoją zdatność do życia stadnego dane mu było wypróbować podczas stanu wojennego, kiedy na krótko został internowany i przewieziony do obozu w Jaworzu. Ledwie wpuszczono go do celi, położył się na łóżku i wyciągnął notes.

Można zauważyć, że w tamtym czasie bardziej niż dotąd pragnął się włączyć do działań opozycji. W 1977 r. w ostatniej chwili wycofał się z drugoobiegowego "Zapisu". W stanie wojennym wszedł do redakcji "Nowego Zapisu" razem z Martą Fik.

Jacek Bocheński, naczelny, wspomina: - Kijowski wnosił niezmiernie dużo do życia redakcyjnego. Był mózgiem wielu inicjatyw. Ten niesforny Andrzej, na którego nie zawsze można było liczyć, bo nie wiadomo, jaki numer wywinie, w jakim będzie nastroju, okazał się w stanie wojennym zdyscyplinowany jak żołnierz.

JA JESTEM RETOR

Bardzo chciał pozbyć się pamięci o dewocji matki, zwłaszcza o swoim w niej udziale. W Wigilię 1970 r. napisał: "Ów Bóg jest przeze mnie porzucony, opuszczony jak rękopis na dnie szuflady". Ale sześć lat później wyznaje: "Moja rzeczywista pasja: Bóg. Nigdy się od niej nie uwolnię. Chyba z życiem i wolą życia razem. Tak się stało".

Nigdy nie potrafił odrzucić wiary do końca. W 1960 r. podczas pobytu w Paryżu niemal codziennie zagląda do kościoła St. Severin. Pisze do żony: „Weszło to u mnie w nawyk, bardzo formalny i bardzo »spektakularny «, by tak rzec. W każdym razie muszę iść i cieszę się na to, że pójdę”. Chwile spędzone w kościele są dla niego powrotem do utraconej krainy - do życia zrytualizowanego, bezpiecznego, ale też do ludzi w pewien sposób „swoich”, z którymi w tych samych momentach wstaje, klęka...
Pisząc scenariusz do filmu Krzysztofa Zanussiego "Z dalekiego kraju", znalazł się w Rzymie na prywatnej audiencji u Jana Pawła II. Powróciły wspomnienia krakowskie. Sam Kijowski nigdy w Krakowie z Karolem Wojtyłą nie rozmawiał. Wiedział, że matka prowadziła z młodym wikarym długie dyskusje. Irytowało go to - wiedział, że dotyczyły jego. Spotkali się raz, przypadkiem, na ulicy. Pamięta przenikliwy, jasny wzrok. Wytrzymał go i bez słowa, z rękami wciśniętymi w kieszenie poszedł dalej.

Zwrot ku religijności wieńczą "Dopiski do Wyznań św. Augustyna", przez krytyków określane często jako przedłużenie "Grymasu Baudelaire'a". Esej ów - opublikowany po raz pierwszy w dominikańskim miesięczniku "W drodze", z którym pisarz współpracował w latach 80. - powstał na kilka miesięcy przed śmiercią Kijowskiego. Dzieła Augustyna przeżywał bardzo osobiście, filtrując je przez własne życie. Przecież i Augustyn był niegdyś retorem i literatem. Czyli, powie Kijowski, żył w fikcji. Takiej samej jak on.

Augustyński niepokój wiary graniczył u niego z obłędem. "Boli mnie szczęknięcie łyżeczki, stuk postawionego talerza". Zaliczał siebie do "piątego rodzaju ludzi Pascala" - zarazem "nierozumnych i rozumnych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, obłąkanych i nieobłąkanych: rodzaj chorych". Ciążył mu sam fakt bycia. Biorąc udział w dniach kultury chrześcijańskiej, przemawiając w seminariach duchownych, czuł się skrępowany, jakby nie dorastał do tej roli. "Ja jestem retor" - mówił o sobie. W dzienniku wspomina: "Przed chwilą był u mnie o. Kłoczowski i namówił mnie do tego, abym do duszpasterzy akademickich z całej Polski wygłosił kazanie o wierze. I ja się podjąłem! I ja się zgodziłem! To bezczelność!".

NOTATKI JAK MODLITWY

Zaczęło się od spadających gwiazd. Zobaczył je podczas pobytu w Zakopanem, gdy razem z Kazimierą oglądali niebo. - Widzisz? Tam przeleciała - pokazywał na ciemny przestwór.

Po powrocie z wielkim trudem namówiła go na wizytę u okulisty. Czerniak. Konsultacje, kliniki, bolesne próby pozbycia się guza za pomocą kobaltu.

On, jak zawsze pochłonięty autoanalizą, notuje: "Dlaczego jest mi tak dobrze w szpitalu, w więzieniu? Bo jestem sam, bez zobowiązań".

Grudzień 1984 r. Ostatnie święta w Zakopanem. "Jest tak pięknie, że strach bierze, aby to wszystko nie zniknęło i że trzeba będzie za tę chwilę szczęścia zapłacić jakimś zmartwieniem. Ale przecież Bóg jest nieskończenie wspaniałomyślny".

Rok 1985. Coraz częściej notatki przemieniają się w modlitwy. Albo błagalne okrzyki z prośbą o jeszcze trochę czasu. Potem krzyczał już z bólu.

Przy łóżku czuwano na zmianę. Tamtego czerwcowego dnia był przy nim syn.

Katarzyna Wiśniewska

Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl - www.gazeta.pl © Agora SA